przez halny jurko » 2007-07-09, 15:18
Sporo stresu przeżyłem przed ostatecznym dopięciem wszystkiego na ostatni guzik.
A problemy miałem ze środkiem transportu. Ostatecznie udało mi się wynająć żółtego Forda tranzita z ośmioma fotelami wewnątrz i Jurkiem-kierowcą, który bał się tego wyjazdu jak diabeł święconej wody.
Ostatecznie wyjechaliśmy z Mielca w sobotę przed godz.18. Andrzej, Damian i Jurko z Mielca oraz Piotrek”chaszczu” , Piotrek i Wiesiek Kalińscy z Łodzi. W Dębicy zgarniamy jeszcze Rafała z Zielonej Góry i już w komplecie ruszamy w kierunku granicy. Mijamy przejście Barwinek-Komarnik a następnie Slovenske Nove Mesto-Satoraljaujhely. Po północy przed Debrecynem przerwa – kierowca musi spać, więc i my drzemiemy.
Rano jesteśmy w Rumunii. Pierwsza dłuższa przerwa w mieście Deva. Zwiedzamy tam malownicze ruiny zamku na wzgórzu, oglądamy kilka zabytkowych obiektów miasta i zaliczamy pierwsze rumuńskie piwo. Po ruszeniu „zagotowuje” się woda w chłodnicy i pęka wąż, więc dokonujemy naprawy i jedziemy do miasteczka HUNEDOARA, by zwiedzić największy i ponoć najpiękniejszy średniowieczny zamek w Transylwanii. Obiekt zaiste godny polecenia. Nasz bus rzadko przekracza 70 km/godz. Więc podróż ciągnie się i ciągnie.
Dochodzi też do spotkania z policją, zostajemy zatrzymani, ale nie rozumiemy w czym problem. Dopiero gdy policjant pokazując na swe oczy i auto mówi : „lampa obligatori” domyślamy się, że fakt nie włączenia świateł jest przyczyną zatrzymania. Szczęśliwie nasz kierowiec nie otrzymuje mandatu ale pamietamy że „światła obowiązkowe są ”.
Docieramy wreszcie do wylotu doliny Sambata i kompleksu turystycznego. Załatwiamy zakwaterowanie dla kierowcy, jemy kolację , przepakowujemy plecaki i ruszamy do schroniska „Cabana Valea Sambatei”. Dojście zajmuje nam dwie i pół godziny, docieramy gdy robi się ciemno. Schronisko ślicznie położone i ładne tylko bardzo zaniedbane. Młody szef pokazuje nam salę (łóżko 15 lei). Większość zalega tylko ja i Andrzej idziemy do ogniska, by posłuchać jak śpiewają tubylcy. Tak kończy się niedzielny dzień.
Rano budzi nas Andrzej, informując , że herbata już gotowa a my za długo śpimy (było przed 6 chyba). Śniadanko i ruszamy w najdłuższą z zaplanowanych tras. Piękna dolina przy pięknej pogodzie powoduje, że dostaję kopa. Strome podejście na przełęcz Mica a Sambatei pokonuję w dobrym czasie i czekam na pozostałych. Po drodze podziwiamy Coltun Balateni (Rumuński Matterchorn). Teraz już wszyscy podążamy główną granią Fogaraszy na zachód. Raz w górę raz w dół. Trasa daje nam we znaki. Docieramy do murowanego schronu na przełęczy Portita Vistei. Dłuższa chwila odpoczynku i mozolna wspinaczka na Vistea Mare(2527). Tam zostawiamy plecaki i w kwadrans docieramy na dach Rumunii, czyli na Moldoveanu(2544).
Chmury straszyły nas od rana ale są wysoko. Wspaniała pogoda na wędrówkę. A przed nami jeszcze cztery godziny marszu do schroniska Podragu.
To pięknie położone schronisko, też wymaga remontu. Miejsca noclegowe są (po 20 lei).
Na tarasie imprezujemy z turystami z Czech a spać nam przychodzi w jednej sali z Holendrami i Rumunami. W okolicy w namiotach śpią Czesi, Anglicy i Słowak.
Wtorek – 3 lipca, to rocznica moich urodzin, więc rano przy śniadaniu usłyszałem skromne „sto lat” a następnie opróżniliśmy piersióweczkę, tę trzymaną na „czarną godzinę”.
W planie marsz do miasteczka Victoria na spotkanie z naszym busem. Wybieramy niebieski szlak grzbietem Muchia Tarata i nie żałujemy. Widoki fantastyczne.
Po spotkaniu z kierowcą postanawiamy nie jechać do Sambaty tylko udać się nad Balea Lac.
Dokonujemy uzupełnienia prowiantu w wiejskim sklepiku i zaliczamy miejscowe posiłki w przydrożnej restauracyjce. Ciorba (cziorba) czyli zupa była smakowita.
Zaczynamy mozolny podjazd trasą transfogaraską, która kazał zbudować Caucescu. My czujemy się świetnie, ale nie nasz bus. Kilka razy zatrzymujemy się by doszedł do siebie. Po dotarciu do górskiego hotelu Balea Cascada na wysokości zaledwie 1224m, nasz szofer odmawia kontynuowania jazdy. Muszę dodać, że nasz cel leży na wysokości 2034m.
Nocleg w hotelu odpada – za wiele żądają, więc rozbijamy trzy namioty wokół busa (biwakowanie w Rumunii jest za darmo), jemy kolację i zasiadamy przy ognisku.
Jest urodzinowa „karpacka” i nie tylko i są śpiewy. Zapraszamy do naszego grona sąsiada (Rumuna). Nie jestem przekonany czy zrozumiał z jakiej okazji ta impreza. Piękne gwieździste niebo zapowiada, że kolejny dzień będzie piękny.
I tak było. Problem był tylko z dotarciem nad Balea Lac. Decydujemy się na kolejkę linową(telecabina). Bardzo podobna do tej z Kasprowego. Problem był tylko z obudzeniem człowieka obsługującego a następnie z małą ilością chętnych na wjazd. Kolejka jedzie gdy jest minimum 10 osób chętnych a nas tylko siedmiu. Postanawiamy zapłacić za trzy nieobecne osoby i jest ok. Wjeżdżamy wreszcie na górę, godzina jest jednak zbyt późna by ruszyć na Negoiu, więc decydujemy się na szczyt Vanatorea lui Buteanu(2507). Wcześniej „umawiamy” się z obsługa, że następnego dnia wwiozą nas na górę o siódmej , czyli o godzinę wcześniej przez oficjalnym otwarciem. Jest wietrznie, chłodzikowato i chmurzasto. Zasuwamy więc co sił na przełęcz i na szczyt. Długo tam nie można wystać bo wieje. Na zajście namawiam wszystkich na inny wariant (szlak oznaczony niebieskim kółkiem) i to jest dobry wybór, gdyż tam nie wiało i na dodatek trafiamy na spora łachę śniegu (fajne fotki). Docieramy do kolejnego skrzyżowania szlaków i następuje podział grupy. Ja z Damianem decydujemy się na dłuższy wariant zejściowy grzbietem Muchia Buteanu a pozostali schodzą nad Balea Lac i dalej szlakiem w dolinie ,obok wodospadu Cascada Balea do obozowiska.
Na grani mamy piękne widoki, ale i diablo porywisty wiatr, który swą siłę pokazał zwłaszcza gdy byliśmy na szczycie Netedu(2351). Nieco niżej jest już ciszej, ale na nieszczęście pojawia się gęsta kosówka i droga przez mękę. Szlakiem tym chyba nikt nie chodzi ,znaki malowane były lata temu a właściwie to jest ich jak na lekarstwo. Trochę na wyczucie docieramy wreszcie do miejsca gdzie szlak opuszcza grzbiet. Wchodzimy w las. Liczne zakosy sprowadzają w dół, już widać szosę w dole, ale nagle znaki się urywają i szukaj wiatru w ...lesie. Nie można iść na kreskę do szosy , bo droga wykuta jest w skale i wiszą nad nią kilku lub kilkunasto metrowe ściany. A zejścia nie ma. Wreszcie znajduje mały ciek wodny i on doprowadza mnie stromym lecz na szczęście trawiastym zboczem do szosy.
Zmęczeni ale zadowoleni docieramy do namiotów w chwili gdy część ekipy wyrusza pod wodospadowy prysznic (fotki nie do publikacji). Wieczorne ogniskowe posiady przy piwie Bucegi (buczedżi) przerywają krople deszczu z chmur , które nagonił wiatr.
Prawdziwy deszcz jednak przyszedł dopiero rano. Padało i padało. Szanse na wyjście w góry zmalały do zera. Zwijamy obozowisko, jemy małe co nieco (ciorba) w restauracji hotelowej i ruszamy do Sibiu. Po drodze pogoda się poprawia i spacer po „Transsylwańskim Krakowie” odbywamy w pełnym słońcu. Miasto urocze, pełne zabytkowych świątyń, kamienic, pałaców, domów tajemniczych uliczek i zaułków.
Po zwiedzeniu miasta ruszamy w kierunku Polski z zawrotną prędkością około 65-70 km/h.
Andrzej namawia „przyjezdnych” by wpadli do chaty w Przyłeku. Wieczorem organizujemy tam zakończenie imprezy przy żurku, oraz ziemniakach i pierogach jedzonych drewnianymi sztućcami ze wspólnego garnka.
Ostatnio edytowany przez
halny jurko, 2007-07-10, 10:30, edytowano w sumie 1 raz
od halnego
...niech was zawsze na szlak trafi